W
mojej szkole nie ma stołówki, nie ma więc poruszenia związanego z najnowszym rozporządzeniem
w sprawie produktów żywnościowych sprzedawanych (a raczej niesprzedawanych)
dzieciom. Sklepik uczniowski był, ale jego działalność jest chwilowo
zawieszona. Bez batoników i chipsów wydaje się zbędny…
Pomimo kontrowersji, jakie wywołało
wprowadzenie w życie nowych wymagań, działania ministerstwa nie wydają się tym
razem bezpodstawne. Odsetek dzieci otyłych w naszym kraju niezmiennie od dekady
rośnie. Pomysły związane z wprowadzeniem dodatkowych lekcji wychowania fizycznego
czy ograniczaniem dostępu do niezdrowego jedzenia mają słuszne podstawy: dobro
i zdrowie dziecka. Zupełne wykluczenie soli czy cukru jest może karkołomne i niepotrzebne,
jednak zmiany są wymagane. Co stoi tym zmianom na przeszkodzie?
Dom, czas i reklama. Szkoła nie jest
jedynym ani najważniejszym autorytetem w sprawie odżywiania i stylu życia. Promuje
odpowiednie postawy, ale nie otrzymuje wystarczającego wsparcia. Słodycze i
śmieciowe jedzenie dzieci znają z domów. Często nie jedzą śniadań, a w plecaku na
przerwę czekają drożdżówki, batoniki i napoje gazowane, a czasem nawet
energetyczne. Łatwo taki posiłek zorganizować dziecku rano, gdy tylko pośpiech
i brak czasu na zrobienie zdrowych, kolorowych kanapek. Łatwo o wręczenie
kieszonkowego, które wkrótce posłuży do zakupu tuczących przekąsek. Tym
łatwiej, że reklama atakuje – trudno będzie przekonać dziecko, że upragnione słodycze i chipsy są niezdrowe
czy niedobre.
Przed
szkołą, a przede wszystkim przed domem, trudne zadanie – wygrać z reklamą,
która rzadko jeszcze promuje to, co zdrowe. Z reklamą, która skutecznie potrafi
ogłuszyć młodego, niewyrobionego jeszcze konsumenta. A przecież wszystkim
potencjalnie bardziej się opłaca konsument, ale zdrowy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz