Jako
dziecko nie byłam okazem zdrowia. Pamiętam, że zdarzało mi się z powodu choroby
nie pójść do szkoły i później odpisywać cierpliwie lekcje od kolegi z klasy.
Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, jaką jestem szczęściarą (no bo przecież jak tu
dostrzegać szczęście, kiedy się człowiek gorzej czuje, odwiedza lekarzy i
połyka gorzkie pigułki?). Z biegiem lat okazało się, że moje dzieciństwo
przypadło na cudowne czasy – jeszcze bardziej cudowne niż dotąd przypuszczałam…
Pamiętam,
jak zostawałam w domu pod opieką babci, która robiła syrop z cebuli, smażyła
ulubione placki i szykowała na obiad buraczki – bo zdrowe. Pamiętam, jak wylegiwałam
się pod ciepłą kołdrą, wypełnioną gęsim puchem. Gdy się wygrzałam, wyspałam i
ponudziłam, podczytywałam „Przypadki Robinsona Kruzoe”, marząc o dalekich
wyprawach, bezludnych wyspach i niebezpiecznych przygodach. Ewentualnie
oglądałam Pana Tik-Taka i ciocią Klocię – takie atrakcje były! A potem wracałam
do szkolnej rzeczywistości. Zdrowa. Naprawdę zdrowa…
Dziś
dzieci chorują (jak to dzieci), ale krótko. Nafaszerowane lekami wracają szybko
do szkoły – żeby nie mieć zaległości (na zajęciach obowiązkowych i tych
wszystkich pozalekcyjnych również). Wracają, bo nie ma kto z nimi zostać w
domu. Bo nie mają na miejscu takiej babci jak moja albo jest ona zajęta swoim
sprawami, często jeszcze pracą zawodową. Bo rodzice też muszą do pracy i nawet
podczas swojej choroby nie zwalniają tempa, nie pozwalają sobie na słabość, na
niedyspozycję, na zwolnienie – a co dopiero w przypadku choroby dziecka. Nie
oceniam – czasy niełatwe. Tylko, niestety, w tym naszym pędzie ku nowoczesności
zapominamy o pewnych starych oraz zdrowych zasadach. A organizm, po prostu, potrzebuje
czasu na regenerację. Organizm dziecka tym bardziej. Na przedwiośniu więc
wszystkim Państwu dużo zdrowia!