Lubię
matematykę. Tak, jestem polonistą, humanistą. I cóż z tego? Przecież jedno drugiego
nie wyklucza. Lubię rozwiązywać zadania, bo to daje satysfakcję, uczy logicznego
myślenia, rozwija. Nie wyobrażam sobie natomiast, jak można uczyć matematyki. Zwłaszcza
współcześnie. Na każdym etapie edukacyjnym problem, kryzys, braki. Dzieci w
klasie na zróżnicowanym poziomie, często zniechęcone, nie pracują
systematycznie, a niestety, matematyka bez powtarzania treści i ćwiczeń
praktycznych nie istnieje…
Wszyscy
słyszymy co jakiś czas o problemach maturzystów polskich z matematyką. Już przyzwyczailiśmy
się do informacji o niskim odsetku zdających. Już bez głębszej refleksji powtarzamy
wnioski powielane przez media – że 10 lat bez matury z matematyki robi swoje. Oczywiście,
że robi. Wiedzą o tym najlepiej na wyższych uczelniach technicznych, na których
normą jest obecnie organizowanie swoistych zajęć dydaktyczno-wyrównawczych z
matematyki. Bo przecież na politechnice bez wiedzy i umiejętności rozwijanych
przez królową nauk ani rusz… Ale teraz okazuje się, że matura to niejedyny
egzamin zewnętrzny, na którym ujawniają się kłopoty polskich uczniów z
matematyką. Po próbnych testach na przełomie grudnia i stycznia widać, iż problem
sięga szkół podstawowych.
Jak
zaradzić tej matematycznej niemocy? Nie wiem. Obawiam się jednak coraz bardziej
o kolejne dziedziny wiedzy, systematycznie – chociażby na skutek reform –
marginalizowane czy wykluczane. Bo przecież na wspomnianym sprawdzianie
szóstoklasisty już od kilku lat nie pojawiają się treści z zakresu historii czy
przyrody. I na razie na pewno się nie pojawią. Wkrótce zapewne usłyszę, że na egzaminie
gimnazjalnym niskie wyniki zanotowano w dziedzinie nauk przyrodniczych. Bo nie
będzie dobrych wyników bez powtarzania, pogłębiania, zaangażowania. Czasy mamy może
powierzchowne, ale powierzchowność nie sprawdza się ani w nauczaniu, ani
uczeniu się. Wniosek prosty jak dwa razy dwa…
bo to działania chyba wciąż można uznać za proste?